Wyprawa
: 7 mar 2015, o 12:02
Dzień, w którym ta cała kabała się zaczęła, był dniem targowym. W takie dni wszyscy wieśniacy zwykli spieszyć do większych miast, by sprzedać to, co produkowali przez ostatni rok. Wieśniacy jak to wieśniacy podróżowali bez eskorty. Kogo w dzisiejszych czasach stać na najemników? Dla bezpieczeństwa podróżowali grupą, nawet bandyci nie ruszali takich pochodów. Rozsierdzenie chłopów nigdy nie kończyło się dobrze.
Właśnie w jednej z takich grup podróżował drwal o imieniu Dalewin. Wysoki, barczysty chłop z kasztanową czupryną i długą brodą tego samego koloru. Brody niemiał w zwyczaju porządkować, dzięki niej można się było dowiedzieć co zjadł w ciągu pięciu ostatnich dni. Drwal zawsze nosił przy sobie wielką dwuręczną siekierę, która służyła mu do rąbania drewna, ale też do odganiania zalotników przystawiających się do jego córki. Nie rozstawał się również z flaszką mocnego bimbru, który pędził w chacie pod podłogą. Dalewin był dobry, naiwny i nieskory do przemocy, ale łatwo wpadał w złość i trzeba przyznać, że nie należał do najbystrzejszych. Jechał do Langi, żeby nająć kilku pomocników na termin. Chciał też sprzedać nadwyżkę bimbru pewnemu zaprzyjaźnionemu szynkarzowi.
W tej samej grupie jechał Nadar, był on synem z nieprawego łoża króla Spennordu. Niemiał szans, aby odnieść sukces w polityce, dlatego król odesłał go na termin u kapłana do jakiejś dziury. Nadir był małym, otyłym diakonem Wielkiego Karwoga. Nie różnił w wyglądzie się niczym od innych diakonów oprócz jednego szczegółu. Miał malutkie, szare oczy lustrujące każdego, kto stanął w ich zasięgu. Wyglądał jak, nie przymierzając wieprz.
Za młodu, kiedy jeszcze żył w pałacu był rozpieszczany i przywykł do tego traktowania, później, kiedy zaczął szkolenie na kapłana wyuczono mu pogardę dla sądzących inaczej. To wszystko stworzyło aroganckiego, samolubnego ignoranta. Nadrabiał to wszystko wiarą w Karwoga. Podróżował do Langi razem ze swoim mistrzem. Szli tam na coroczny zlot kapłanów. Mistrz Nadara nie miał o czymś takim najlepszego zdania. Kiedy wszyscy święci byli w jednym miejscu, to poza tym miejscem szalał diabeł i heretycy.
Na samym końcu pochodu szedł samotny wędrowiec. Miał włosy koloru żelaza i szmaragdowe oczy. Nazywał się Cody Evans. Miał dwadzieścia kilka lat. Wychował się w małej wioseczce gdzieś na zachodzie Spennordu. Nie był on jednak zwykłym dzieckiem. Już, kiedy był mały przejawiał dziwne zamiłowanie do sprawiania innym bólu.
Bardzo lubił, kiedy szlachcice przyjeżdżali w okolice. Czuł do nich mieszaninę podziwu i nienawiści. Chciał żeby cierpieli, ale jednocześnie chciał być do nich podobny. W dniu swoich osiemnastych urodzin zamordował właściciela wioski, w której mieszkał, wyłącznie dla przyjemności. Jakiś czas później przyłączył się do armii. Dostał przydział do oddziałów zwiadowczych. Oddziały te nie tylko przeprowadzały rozpoznanie na terenie wroga, ale też palili wsie, zatruwali studnie czy wyrzynali wędrowców. Długo jednak nie zabawił w armii. Służba w wojsku nie zadowalała go. Zdezerterował pięć dni temu z zamiarem zostania poszukiwaczem przygód.
Cody był wyrachowanym, zimnym skurwysynem. Często podczas walki atakował przeciwnika w takie miejsca, aby ten długo umierał. Lubił po skończonej potyczce usiąść i patrzeć jak ofiara prosi go o szybką śmierć, jak potem rzęzi, rzuca się, a na końcu sztywnieje i już się nie rusza. Najbardziej lubił patrzeć na oczy przeciwnika. Najpierw oczy wyrażały wściekłość i chęć mordu ewentualnie obrony, potem oczy rozszerzały się i wyrażały zdziwienie. Jak mogłeś mnie trafić? Mówiły. Później prosiły o zakończenie bólu. Kiedy było po wszystkim oczy stawały się szkliste i zimne.
Chłopak był bardzo wyczulony na brud. Nienawidził i unikał go jak mógł. Mimo wszystkich wad, to miał też wiele zalet. Miał wyborny wzrok i świetnie strzelał z łuku. Doskonale walczył, wiedział kiedy może pozwolić sobie na zabawę z przeciwnikiem, a kiedy jest w poważnym niebezpieczeństwie. Cody nigdy nie łamał danego słowa.
Cody nigdy nie rozstawał się ze swoim kompozytowym łukiem. Był dużo mniejszy niż zwyczajny łuk używany w Spennord, ale dzięki nagięciu ramion niósł on na znacznie większy dystans.
Miał na sobie skórzaną zbroję z żelaznymi naramiennikami. Nosił przy sobie krótki miecz częściej służący mu do dobijania niż do walki. Miał też lunetę, luneta była, to coś jak rura z dwoma szkłami dzięki, której można było widzieć na większe odległości. Do pasa miał przyczepioną długą linę z ostrym hakiem po jednej stronie i ciężką kulą po drugiej. Za pomocą jednego narzędzia można było wspiąć się gdzieś, ściągnąć kogoś z konia lub roztrzaskać komuś głowę.
Szedł do Langi bez żadnego powodu. Wszędzie lepiej niż w armii, a gdzie się lepiej ukryć przed pościgiem jeżeli nie w pochodzie chłopów?
Do miasteczka zostało, im jeszcze z dwie staje, kiedy zobaczyli coś dziwnego. Na zakręcie stał wóz, a obok niego leżało dziesięć ciał. Pierwszy, woźnica leżał koło przedniego koła. Z szyi sterczała mu długa strzała zakończona pomarańczową lotką. Lotka ta była farbowana, pomagało to w liczeniu ustrzelonych celów. W bardzo niewielu miejscach można było zamówić takie strzały. Kolejny trup należący do jakiegoś urzędnika leżał blisko lasu, tam gdzie powinno być serce ziała dziura. Spokojnie można by przez nią przełożyć rękę. Pozostałe należały do ochroniarzy i były porozrzucane po całej szerokości drogi. Większość z nich zginęła od ciosów zadanych z góry, resztę dosięgły strzały.
Po miejscu walki krzątało się kilkunastu bandytów. Ładowali zawartość napadniętego przez nich wozu na wierzchowce i dobijali rannych.
Co robicie?
edit@Cody: Przypominam, że wypowiadają się tu tylko osoby biorące udział, ktokolwiek się tu odezwie a nie bierze udziału dostaję warna i usunięcie posta ;]
Właśnie w jednej z takich grup podróżował drwal o imieniu Dalewin. Wysoki, barczysty chłop z kasztanową czupryną i długą brodą tego samego koloru. Brody niemiał w zwyczaju porządkować, dzięki niej można się było dowiedzieć co zjadł w ciągu pięciu ostatnich dni. Drwal zawsze nosił przy sobie wielką dwuręczną siekierę, która służyła mu do rąbania drewna, ale też do odganiania zalotników przystawiających się do jego córki. Nie rozstawał się również z flaszką mocnego bimbru, który pędził w chacie pod podłogą. Dalewin był dobry, naiwny i nieskory do przemocy, ale łatwo wpadał w złość i trzeba przyznać, że nie należał do najbystrzejszych. Jechał do Langi, żeby nająć kilku pomocników na termin. Chciał też sprzedać nadwyżkę bimbru pewnemu zaprzyjaźnionemu szynkarzowi.
W tej samej grupie jechał Nadar, był on synem z nieprawego łoża króla Spennordu. Niemiał szans, aby odnieść sukces w polityce, dlatego król odesłał go na termin u kapłana do jakiejś dziury. Nadir był małym, otyłym diakonem Wielkiego Karwoga. Nie różnił w wyglądzie się niczym od innych diakonów oprócz jednego szczegółu. Miał malutkie, szare oczy lustrujące każdego, kto stanął w ich zasięgu. Wyglądał jak, nie przymierzając wieprz.
Za młodu, kiedy jeszcze żył w pałacu był rozpieszczany i przywykł do tego traktowania, później, kiedy zaczął szkolenie na kapłana wyuczono mu pogardę dla sądzących inaczej. To wszystko stworzyło aroganckiego, samolubnego ignoranta. Nadrabiał to wszystko wiarą w Karwoga. Podróżował do Langi razem ze swoim mistrzem. Szli tam na coroczny zlot kapłanów. Mistrz Nadara nie miał o czymś takim najlepszego zdania. Kiedy wszyscy święci byli w jednym miejscu, to poza tym miejscem szalał diabeł i heretycy.
Na samym końcu pochodu szedł samotny wędrowiec. Miał włosy koloru żelaza i szmaragdowe oczy. Nazywał się Cody Evans. Miał dwadzieścia kilka lat. Wychował się w małej wioseczce gdzieś na zachodzie Spennordu. Nie był on jednak zwykłym dzieckiem. Już, kiedy był mały przejawiał dziwne zamiłowanie do sprawiania innym bólu.
Bardzo lubił, kiedy szlachcice przyjeżdżali w okolice. Czuł do nich mieszaninę podziwu i nienawiści. Chciał żeby cierpieli, ale jednocześnie chciał być do nich podobny. W dniu swoich osiemnastych urodzin zamordował właściciela wioski, w której mieszkał, wyłącznie dla przyjemności. Jakiś czas później przyłączył się do armii. Dostał przydział do oddziałów zwiadowczych. Oddziały te nie tylko przeprowadzały rozpoznanie na terenie wroga, ale też palili wsie, zatruwali studnie czy wyrzynali wędrowców. Długo jednak nie zabawił w armii. Służba w wojsku nie zadowalała go. Zdezerterował pięć dni temu z zamiarem zostania poszukiwaczem przygód.
Cody był wyrachowanym, zimnym skurwysynem. Często podczas walki atakował przeciwnika w takie miejsca, aby ten długo umierał. Lubił po skończonej potyczce usiąść i patrzeć jak ofiara prosi go o szybką śmierć, jak potem rzęzi, rzuca się, a na końcu sztywnieje i już się nie rusza. Najbardziej lubił patrzeć na oczy przeciwnika. Najpierw oczy wyrażały wściekłość i chęć mordu ewentualnie obrony, potem oczy rozszerzały się i wyrażały zdziwienie. Jak mogłeś mnie trafić? Mówiły. Później prosiły o zakończenie bólu. Kiedy było po wszystkim oczy stawały się szkliste i zimne.
Chłopak był bardzo wyczulony na brud. Nienawidził i unikał go jak mógł. Mimo wszystkich wad, to miał też wiele zalet. Miał wyborny wzrok i świetnie strzelał z łuku. Doskonale walczył, wiedział kiedy może pozwolić sobie na zabawę z przeciwnikiem, a kiedy jest w poważnym niebezpieczeństwie. Cody nigdy nie łamał danego słowa.
Cody nigdy nie rozstawał się ze swoim kompozytowym łukiem. Był dużo mniejszy niż zwyczajny łuk używany w Spennord, ale dzięki nagięciu ramion niósł on na znacznie większy dystans.
Miał na sobie skórzaną zbroję z żelaznymi naramiennikami. Nosił przy sobie krótki miecz częściej służący mu do dobijania niż do walki. Miał też lunetę, luneta była, to coś jak rura z dwoma szkłami dzięki, której można było widzieć na większe odległości. Do pasa miał przyczepioną długą linę z ostrym hakiem po jednej stronie i ciężką kulą po drugiej. Za pomocą jednego narzędzia można było wspiąć się gdzieś, ściągnąć kogoś z konia lub roztrzaskać komuś głowę.
Szedł do Langi bez żadnego powodu. Wszędzie lepiej niż w armii, a gdzie się lepiej ukryć przed pościgiem jeżeli nie w pochodzie chłopów?
Do miasteczka zostało, im jeszcze z dwie staje, kiedy zobaczyli coś dziwnego. Na zakręcie stał wóz, a obok niego leżało dziesięć ciał. Pierwszy, woźnica leżał koło przedniego koła. Z szyi sterczała mu długa strzała zakończona pomarańczową lotką. Lotka ta była farbowana, pomagało to w liczeniu ustrzelonych celów. W bardzo niewielu miejscach można było zamówić takie strzały. Kolejny trup należący do jakiegoś urzędnika leżał blisko lasu, tam gdzie powinno być serce ziała dziura. Spokojnie można by przez nią przełożyć rękę. Pozostałe należały do ochroniarzy i były porozrzucane po całej szerokości drogi. Większość z nich zginęła od ciosów zadanych z góry, resztę dosięgły strzały.
Po miejscu walki krzątało się kilkunastu bandytów. Ładowali zawartość napadniętego przez nich wozu na wierzchowce i dobijali rannych.
Co robicie?
edit@Cody: Przypominam, że wypowiadają się tu tylko osoby biorące udział, ktokolwiek się tu odezwie a nie bierze udziału dostaję warna i usunięcie posta ;]