Re: Wyprawa
: 12 mar 2015, o 22:51
Cody szturchnął dziadka nogą, zrobił to tylko z przyzwyczajenia. Widział już wiele śmierci i wiedział, że staruszek nie żyje. Pewności nigdy dość. Wyjął miecz i poderżnął mu gardło. Potem zaciągnął ciało nad jakieś głębsze bajoro i tam wrzucił do wody. Ułamał jakiś dłuższy kij i wepchnął cielsko jeszcze głębiej. Mógł zrobić to butem, ale myśl, że noga wleci mu do tego błocka przeraziła go.
Czas się zająć obozem. Po śladach wrócił do miejsca gdzie ogłuszył dziadunia. Po drodze podniósł jakąś lagę leżącą na ziemi. Miał pomysł jak odciągnąć wszystkich od tajemniczego namiotu. Miał w plecaku schowane suche szmaty na takie okazje. Owinął nimi z jednej strony patyk.
Powoli obszedł obozowisko, a potem przeczołgał się do najbliższego z namiotów. Kiedy upewnił się, że nikt go nie widział wyjął krzesiwo i rozpalił stworzoną przez niego pochodnię. Potem wrzucił ją do środka. Na efekt nie trzeba było długo czekać. Po chwili wszyscy Hatacy zaczęli biegać po obozie jak oszaleli. Cody wykorzystał zawieruchę. Nim wszyscy się zbiegli wskoczył do lasu i teraz biegł do mijanego przez wszystkich namiotu. Kiedy był już blisko zwolnił i sięgnął ręką po łuk. Słyszał ze środka jakieś hałasy. Powoli wyjął strzałę z kołczanu i nałożył na cięciwę. Rozejrzał się wokół siebie i wszedł do namiotu. To co zobaczył potwornie go rozeźliło. Na sienniku leżał jeden z Hataków. Zatykał palcami uszy i się wiercił. Komuś należy się porządne lanie. Pomyślał.
Leżący poruszył się i odwrócił głowę w kierunku osoby, która przerwała mu wypoczynek. Otworzył oczy i spojrzał na Codiego zdenerwowanym i zdziwionym wzrokiem
Miał długą, rudą brodę, przerzedzoną czuprynę tego samego koloru. Nie to było jednak w nim najważniejsze. Najważniejsze było to, że był ogromny jak, nie przymierzając góra.
- Kim jesteś?- Zapytał.
Cody nie był w nastroju do rozmów. Stwierdził, że gest wyrazi więcej. Dlatego kopnął Olbrzyma w twarz. Głowa poleciała mu do tyłu tak, że uderzył nią w ziemię. Chłopak rzucił się niego. Kolanem przygniótł do ziemi i sposobił się do uderzenia w gardło. Do tego jednak nie doszło. Brat chwycił go i rzucił w górę na kilka stóp zabierając po drodze namiot. I tyle jeśli chodzi o cichą akcje. Podczas rzutu brat nie myślał jednak o tym gdzie napastnik spadnie. Powinien. Cody spadł na niego tak nieszczęśliwie lub szczęśliwie, że ugodził przeciwnika łokciem w brzuch. Brat zwijał się z bólu, a Evans próbował otrząsnąć się po niezbyt udanym locie i jeszcze mniej udanym lądowaniu, kiedy przybiegli Hatacy. Otoczyli ich kołem. Kilku pomogło wstać olbrzymowi. Jeden wystąpił z szeregu. W ręce trzymał ćwiekowaną pałę. Brat Akwin we własnej osobie.
- Bratu Meljorowi nie należy przeszkadzać w trakcie odpoczynku.- Napomniał.- Źle to na niego wpływa. Wybacz, ale musimy cię teraz porządnie obić. W celach wyłącznie dydaktycznych oczywiście.
Szelmowski uśmiech na jego twarzy mówił co innego. Powoli wzniósł kij do ciosu. Cody nie zamierzał pokornie na niego czekać. Rzucił się w bok. Tam spokojnie stanął w pozycji bojowej.
Pierwszy zaatakował Olbrzym, chciał jednym sierpowym zakończyć walkę. Nie ma tak łatwo. Cody zanurkował pod ciosem i po chwili był już po drugiej stronie pola walki. Teraz uderzył Akwin. Bił od góry, prosto w łeb. Chłopak odskoczył w tył i kij trafił w ziemię przed nim. Pałkarz stracił równowagę i poleciał za bardzo do przodu. Teraz wystarczyło odpowiednio szybko i mocno grzmotnąć kolanem. Zdążył idealnie. Nos ustąpił pod naciskiem. Cody poczuł ciepłą krew na kolanie. Teraz czas na Wielkiego. Meljor przeprowadził serię uderzeń, ale wszystkie, albo nie trafiły, albo poszły po bloku. Droczył się tak z nim przez chwilę. Przy następnym ataku chwycił przeciwnika za odsłonięte ramiona, postawił swoją nogę zakroczną za jego. Przeciwnik miał na niej postawiony cały ciężar ciała. Teraz wystarczyło tylko wykonać jeden ruch nogą. Nie zdążył go jednak wykonać. Olbrzym chwycił go za zbroję i cisnął w blisko stojące drzewa. Cody zrobił salto w powietrzu i odbił się nogami od drzewa. Powrócił do Meljora ze zdwojoną prędkością. Wykonał jedno kopnięcie na twarz. Jedno kopnięcie, które normalnie jedynie by go jeszcze bardziej zdenerwowało. Siła pędu zrobiła jednak swoje. Głowa odskoczyła mu w tył, a z ust poleciały drobinki śliny. Wielgus poleciał na podwyższenie, na którym zwykł przemawiać.
Walka była skończona. Wokół Chłopaka stało czterech heretyków i z trwogą mu się przyglądali. Pozostała piątka poszła podziwiać spustoszenie, jakie zasiał Cody w uzębieniu ich brata. Niedługo o tej walce będą rozpowiadali na każdym gościńcu. Jak zamknąć im usta? Najgorsza była świadomość, że się zbłądziło. Że trzeba wrócić i zacząć szukać od nowa. Nienawidził tego.
Gepat był coraz bliżej celu. Uniósł już ogon. Przygotował się do skoku.
- O Największy! Ratuj!- Wrzeszczał strażnik.
Wielki wysłuchał jego prośby. Owym wielkim był sam Dalewin. Przybiegł i potężnym cięciem rozpłatał potwora na pół.
- Nie zostawiaj mnie tak! Tego zabiłeś, ale zaraz przyjdą kolejne.
- Będziesz mnie nadal ścigał?
- Oczywiście, że nie.- Odpowiedział bez namysłu.- Uratowałeś mi życie. To więcej niż jakiś chędożony awans.
- No dobra. Dawaj łapę.
Po chwili strażnik stał już obok niego. Co prawda bez jednego buta.
- Zaraz pogadamy. Znajdźmy jakiś kawałek ziemi bo źle w tym szambie stać.
Znalezienie płatu suchej ziemi na bagnie graniczyło z cudem, ale w końcu znaleźli. Zdjęli buty i onuce. Dopiero wtedy Dalewin się odezwał.
- Jestem Dalewin, a ciebie jak zwą?
- Mówią na mnie Więcmier. Jestem dziesiętnikiem miejscowego oddziału. Banda tchórzy i zdrajców. Gdyby oni to już bym…- Spojrzał na drwala siedzącego obok i postanowił zmienić temat.- Co się tam stało? W tej chałupie?
- Przyszedłem do kolegi. No i jak wszedłem to widzę jak ten wisi. Potem wlazła jakaś dziewka i narobiła rabanu. Uciekłem bo myślałem, że jak mnie złapie straż to…Nieważne.
- Taaaa… Gdybym nim był to też bym się powiesił. Robił tak paskudny bimber, że szkoda gadać. Raz podarował mi flaszkę i o mało mnie nie przekręciło.
- Rzecz w tym, że to chyba nie było samobójstwo. Nie widziałem nigdzie jakiegoś stołka, czy czegoś.
- Myślisz, że ktoś go ukatrupił, a potem powiesił jego ciało w chacie, żeby wszyscy pomyśleli, że się powiesił.
- Yhy. Ktoś silny i wysoki jak diabli. Najpierw udusił czy cuś, a potem powiesił.
- Cholera…Mamy takiego jednego, Żeliwuj się nazywa. Wysoki jak brzoza. Darli koty ze sobą…Ale żeby tak zamordować? Mam pomysł, zrobimy najazd na niego. Jak coś znajdziemy to będzie wisiał w te sobotę. Tylko trzeba będzie znaleźć coś mocnego. Ty też jesteś wielki i silny. Jeżeli nam się to nie uda to, ty będziesz wisiał, a ja obok ciebie za pomoc w mordzie. To jak? Wchodzisz w to?
Diakon odwrócił się i miał zamiar wyjść, kiedy nasunęła mu się pewna myśl. Skąd hrabia wie o Iwie skoro nie ma kontaktu ze światem, a on nic mu o tym nie powiedział. Odwrócił się i zapytał:
- O jakiego chłopaka tobie idzie?
- Nie rozumiem.
- Mówiłeś o jakimś chłopaku. Ja o niczym takim nie mówiłem.
Właściciel ziemski spuścił wzrok i przez chwilę myślał. Pociągnął solidny łyk z gąsiorka i powiedział:
- Jesteś cwańszy niż myślałem. Niż my myśleliśmy… Wiesz, że mógłbym cię teraz zabić? Mógłbym skrzyknąć kilku chłopa i tego idiotę sprzed drzwi i było by jednego cwanego diakona mniej…Ale nie zrobię tego. Wiesz dlaczego?
Nadar przełknął ślinę i wydukał przestraszony:
- Ponieważ to było by morderstwo.
Hrabia zaśmiał się.
- Bez wątpienia, ale przez moją decyzję zabili wielu i zabiją jeszcze więcej. Nie. Nie dlatego. Powiem ci to, ponieważ sam chcę to zatrzymać, lecz jestem tchórzem. Poruszyłem coś czego nie mogę objąć. Wszystko przez mój rasizm. Wszystko zrozumiesz już niedługo. Nie mogę powiedzieć ci tego tutaj. Kmiecie podsłuchują. Już od dłuższego czasu. Słyszę ich. Spotkajmy się dziś w nocy. Przy Kalonce. Wiem, że miejsce takie sobie, ale tylko tak możemy zapewnić sobie prywatność. Idź już. Zostaw mnie z moimi smutkami.
Nadar odszedł .Ta rozmowa pozostawiła po sobie wiele pytań.
Co robicie?
Czas się zająć obozem. Po śladach wrócił do miejsca gdzie ogłuszył dziadunia. Po drodze podniósł jakąś lagę leżącą na ziemi. Miał pomysł jak odciągnąć wszystkich od tajemniczego namiotu. Miał w plecaku schowane suche szmaty na takie okazje. Owinął nimi z jednej strony patyk.
Powoli obszedł obozowisko, a potem przeczołgał się do najbliższego z namiotów. Kiedy upewnił się, że nikt go nie widział wyjął krzesiwo i rozpalił stworzoną przez niego pochodnię. Potem wrzucił ją do środka. Na efekt nie trzeba było długo czekać. Po chwili wszyscy Hatacy zaczęli biegać po obozie jak oszaleli. Cody wykorzystał zawieruchę. Nim wszyscy się zbiegli wskoczył do lasu i teraz biegł do mijanego przez wszystkich namiotu. Kiedy był już blisko zwolnił i sięgnął ręką po łuk. Słyszał ze środka jakieś hałasy. Powoli wyjął strzałę z kołczanu i nałożył na cięciwę. Rozejrzał się wokół siebie i wszedł do namiotu. To co zobaczył potwornie go rozeźliło. Na sienniku leżał jeden z Hataków. Zatykał palcami uszy i się wiercił. Komuś należy się porządne lanie. Pomyślał.
Leżący poruszył się i odwrócił głowę w kierunku osoby, która przerwała mu wypoczynek. Otworzył oczy i spojrzał na Codiego zdenerwowanym i zdziwionym wzrokiem
Miał długą, rudą brodę, przerzedzoną czuprynę tego samego koloru. Nie to było jednak w nim najważniejsze. Najważniejsze było to, że był ogromny jak, nie przymierzając góra.
- Kim jesteś?- Zapytał.
Cody nie był w nastroju do rozmów. Stwierdził, że gest wyrazi więcej. Dlatego kopnął Olbrzyma w twarz. Głowa poleciała mu do tyłu tak, że uderzył nią w ziemię. Chłopak rzucił się niego. Kolanem przygniótł do ziemi i sposobił się do uderzenia w gardło. Do tego jednak nie doszło. Brat chwycił go i rzucił w górę na kilka stóp zabierając po drodze namiot. I tyle jeśli chodzi o cichą akcje. Podczas rzutu brat nie myślał jednak o tym gdzie napastnik spadnie. Powinien. Cody spadł na niego tak nieszczęśliwie lub szczęśliwie, że ugodził przeciwnika łokciem w brzuch. Brat zwijał się z bólu, a Evans próbował otrząsnąć się po niezbyt udanym locie i jeszcze mniej udanym lądowaniu, kiedy przybiegli Hatacy. Otoczyli ich kołem. Kilku pomogło wstać olbrzymowi. Jeden wystąpił z szeregu. W ręce trzymał ćwiekowaną pałę. Brat Akwin we własnej osobie.
- Bratu Meljorowi nie należy przeszkadzać w trakcie odpoczynku.- Napomniał.- Źle to na niego wpływa. Wybacz, ale musimy cię teraz porządnie obić. W celach wyłącznie dydaktycznych oczywiście.
Szelmowski uśmiech na jego twarzy mówił co innego. Powoli wzniósł kij do ciosu. Cody nie zamierzał pokornie na niego czekać. Rzucił się w bok. Tam spokojnie stanął w pozycji bojowej.
Pierwszy zaatakował Olbrzym, chciał jednym sierpowym zakończyć walkę. Nie ma tak łatwo. Cody zanurkował pod ciosem i po chwili był już po drugiej stronie pola walki. Teraz uderzył Akwin. Bił od góry, prosto w łeb. Chłopak odskoczył w tył i kij trafił w ziemię przed nim. Pałkarz stracił równowagę i poleciał za bardzo do przodu. Teraz wystarczyło odpowiednio szybko i mocno grzmotnąć kolanem. Zdążył idealnie. Nos ustąpił pod naciskiem. Cody poczuł ciepłą krew na kolanie. Teraz czas na Wielkiego. Meljor przeprowadził serię uderzeń, ale wszystkie, albo nie trafiły, albo poszły po bloku. Droczył się tak z nim przez chwilę. Przy następnym ataku chwycił przeciwnika za odsłonięte ramiona, postawił swoją nogę zakroczną za jego. Przeciwnik miał na niej postawiony cały ciężar ciała. Teraz wystarczyło tylko wykonać jeden ruch nogą. Nie zdążył go jednak wykonać. Olbrzym chwycił go za zbroję i cisnął w blisko stojące drzewa. Cody zrobił salto w powietrzu i odbił się nogami od drzewa. Powrócił do Meljora ze zdwojoną prędkością. Wykonał jedno kopnięcie na twarz. Jedno kopnięcie, które normalnie jedynie by go jeszcze bardziej zdenerwowało. Siła pędu zrobiła jednak swoje. Głowa odskoczyła mu w tył, a z ust poleciały drobinki śliny. Wielgus poleciał na podwyższenie, na którym zwykł przemawiać.
Walka była skończona. Wokół Chłopaka stało czterech heretyków i z trwogą mu się przyglądali. Pozostała piątka poszła podziwiać spustoszenie, jakie zasiał Cody w uzębieniu ich brata. Niedługo o tej walce będą rozpowiadali na każdym gościńcu. Jak zamknąć im usta? Najgorsza była świadomość, że się zbłądziło. Że trzeba wrócić i zacząć szukać od nowa. Nienawidził tego.
Gepat był coraz bliżej celu. Uniósł już ogon. Przygotował się do skoku.
- O Największy! Ratuj!- Wrzeszczał strażnik.
Wielki wysłuchał jego prośby. Owym wielkim był sam Dalewin. Przybiegł i potężnym cięciem rozpłatał potwora na pół.
- Nie zostawiaj mnie tak! Tego zabiłeś, ale zaraz przyjdą kolejne.
- Będziesz mnie nadal ścigał?
- Oczywiście, że nie.- Odpowiedział bez namysłu.- Uratowałeś mi życie. To więcej niż jakiś chędożony awans.
- No dobra. Dawaj łapę.
Po chwili strażnik stał już obok niego. Co prawda bez jednego buta.
- Zaraz pogadamy. Znajdźmy jakiś kawałek ziemi bo źle w tym szambie stać.
Znalezienie płatu suchej ziemi na bagnie graniczyło z cudem, ale w końcu znaleźli. Zdjęli buty i onuce. Dopiero wtedy Dalewin się odezwał.
- Jestem Dalewin, a ciebie jak zwą?
- Mówią na mnie Więcmier. Jestem dziesiętnikiem miejscowego oddziału. Banda tchórzy i zdrajców. Gdyby oni to już bym…- Spojrzał na drwala siedzącego obok i postanowił zmienić temat.- Co się tam stało? W tej chałupie?
- Przyszedłem do kolegi. No i jak wszedłem to widzę jak ten wisi. Potem wlazła jakaś dziewka i narobiła rabanu. Uciekłem bo myślałem, że jak mnie złapie straż to…Nieważne.
- Taaaa… Gdybym nim był to też bym się powiesił. Robił tak paskudny bimber, że szkoda gadać. Raz podarował mi flaszkę i o mało mnie nie przekręciło.
- Rzecz w tym, że to chyba nie było samobójstwo. Nie widziałem nigdzie jakiegoś stołka, czy czegoś.
- Myślisz, że ktoś go ukatrupił, a potem powiesił jego ciało w chacie, żeby wszyscy pomyśleli, że się powiesił.
- Yhy. Ktoś silny i wysoki jak diabli. Najpierw udusił czy cuś, a potem powiesił.
- Cholera…Mamy takiego jednego, Żeliwuj się nazywa. Wysoki jak brzoza. Darli koty ze sobą…Ale żeby tak zamordować? Mam pomysł, zrobimy najazd na niego. Jak coś znajdziemy to będzie wisiał w te sobotę. Tylko trzeba będzie znaleźć coś mocnego. Ty też jesteś wielki i silny. Jeżeli nam się to nie uda to, ty będziesz wisiał, a ja obok ciebie za pomoc w mordzie. To jak? Wchodzisz w to?
Diakon odwrócił się i miał zamiar wyjść, kiedy nasunęła mu się pewna myśl. Skąd hrabia wie o Iwie skoro nie ma kontaktu ze światem, a on nic mu o tym nie powiedział. Odwrócił się i zapytał:
- O jakiego chłopaka tobie idzie?
- Nie rozumiem.
- Mówiłeś o jakimś chłopaku. Ja o niczym takim nie mówiłem.
Właściciel ziemski spuścił wzrok i przez chwilę myślał. Pociągnął solidny łyk z gąsiorka i powiedział:
- Jesteś cwańszy niż myślałem. Niż my myśleliśmy… Wiesz, że mógłbym cię teraz zabić? Mógłbym skrzyknąć kilku chłopa i tego idiotę sprzed drzwi i było by jednego cwanego diakona mniej…Ale nie zrobię tego. Wiesz dlaczego?
Nadar przełknął ślinę i wydukał przestraszony:
- Ponieważ to było by morderstwo.
Hrabia zaśmiał się.
- Bez wątpienia, ale przez moją decyzję zabili wielu i zabiją jeszcze więcej. Nie. Nie dlatego. Powiem ci to, ponieważ sam chcę to zatrzymać, lecz jestem tchórzem. Poruszyłem coś czego nie mogę objąć. Wszystko przez mój rasizm. Wszystko zrozumiesz już niedługo. Nie mogę powiedzieć ci tego tutaj. Kmiecie podsłuchują. Już od dłuższego czasu. Słyszę ich. Spotkajmy się dziś w nocy. Przy Kalonce. Wiem, że miejsce takie sobie, ale tylko tak możemy zapewnić sobie prywatność. Idź już. Zostaw mnie z moimi smutkami.
Nadar odszedł .Ta rozmowa pozostawiła po sobie wiele pytań.
Co robicie?